Jestem człowiekiem uboższym od co najmniej połowy czytelników. Są to, co prawda, bardzo pobieżne szacunki, ale zakładam, że około co drugi człowiek zakochany w czytaniu ma swoją ulubioną świąteczną opowieść.
Do tej pory jakoś nie zapracowałam na swoją. Nie ofiarowuję razem ze Scrooge’m indyka małemu Timowi. Nie odkurzam mojego DVD z filmem Holiday, żeby zrozumieć, że nic tak dobrze nie robi człowiekowi jak przeprowadzka z Elej do angielskiej chatki. Nie rozpoczynam też śledztwa w poszukiwaniu świerszcza za kominem. Nie pobieram nawet w Central Parku lekcji przedsiębiorczości od Trumpa. No nic z tych rzeczy. Ale Śnieżna siostra Mai Lude niesie nadzieję na zmiany.
Ta opowieść jest jak Chińczyk – do grona jej odbiorców mogą śmiało należeć osoby w wieku od dziewięciu do dziewiećdziesięciu dziewięciu lat. To historia osnuta wokół zimy i Świąt Bożego Narodzenia, ale też przyjaźni, straty oraz próby jej oswajania. A jak uczy Elizabeth Bishop, wszyscy jesteśmy mistrzami w traceniu, więc wszyscy mamy co oswajać.
Nie byłoby jednak Śnieżnej siostry, gdyby nie Hedvig Hansen. Mai Lunde udało się stworzyć główną boahaterkę na miarę Ani z Zielonego Wzgórza czy niesfornej Pippi w pończochach. Hedvig to pełne entuzjazmu, piegowate stworzenie o kędzierzawej, rudej czuprynie. Jedno z tych, co to kochają przygody, a buzia im się nigdy nie zamyka. Nie wiem, jak u Was, ale jak dla mnie bohater lieteracki albo kradnie serca, albo równie dobrze mógłby niemal nie istnieć. A Hedvig chciałoby się uciszyć, mocno uścisnąć, spędzić z nią ferie, schować w kieszeń i w ogóle.
A wydaje mi się, że zapamiętałbym tę twarz. Małą i piegowatą, z szarymi oczami, które jakby tryskały światłem w zimowych ciemnościach, z dużymi uśmiechniętymi ustami i ogromną szparą między górnymi jedynkami.
— Mam na imię Hedvig — powiedziała. — Nie, zaczekaj, przedstawię się po- rządnie, pełnym imieniem i nazwiskiem. I bardzo żałuję, że nie mogę powiedzieć Hedvig Victoria Johanna Rosendal Ekelund czy jakoś tak… ale to by było kłam- stwo. A jak wiadomo, kłamać nie należy, zwłaszcza kiedy się spotyka kogoś po raz pierwszy.
Zrobiła przerwę na oddech, i słusznie, bo mówiła tak szybko, że trudno było za nią nadążyć, a poza tym gdyby teraz nie nabrała powietrza, prawdopodobnie by zemdlała. Podała mi rękę i przedstawiła się:
— Niestety nazywam się Hedvig Hansen. Pewnie ci się wydaje, że to nazwisko proste i łatwe do zapamiętania. Niektórzy właśnie tak myślą, ale tylko dlatego, że prawdopodobnie sami nazywają się o wiele ciekawiej i nigdy wcześniej nie zasta- nawiali się nad tym, jak szaro i nudno brzmi nazwisko Hansen. Nie dostałam na- wet drugiego imienia, żadnego króciutkiego drugiego imienia jak Anna czy Eng, rodzice nie wpadli nawet na to, żeby między Hedvig i Hansen wstawić równie nieciekawe imię jak Gerd. Wiesz, zawsze już będę miała do nich żal o to, że nie wykazali się nawet odrobiną fantazji, nadając mi imię.
— Aha — odpowiedziałem. — Hmm… Tak…
Więcej nie byłem w stanie wykrztusić. Nigdy w życiu nie spotkałem kogoś, kto mówiłby tak dużo i tak szybko jak ona. I naprawdę nie było wiadomo, co na to wszystko odpowiedzieć. Nagle zauważyłem, że cały czas wyciąga do mnie rękę, więc szybko ją uścisnąłem.
Jest irytyjąco rozkoszna, dzięki czemu nikogo nie pozostawia obojętnym. Ale jak na wspaniałą bohaterkę literacką przystało, skrywa mroczną, nastrojową tajemnicę.
Mamy wreszcie i jego – zwykłego chłopca, któremu przytrafiła się rzecz równie nienadzwyczajna, ale bardzo bolesna.
I tutaj Maja Lunde wykonała wspaniałą pracę, portretując rodzinę dotkniętą problemem choroby i straty. Nie mogę o tym pisać bez ściśniętej krtani, więc resztę chyba bedziecie musieli sobie doczytać ;).
Śnieżna siostra to opowieść wspaniale skonstruowana i poprowadzona, ale też zachwycająco wydana. Oczywiście nie jesteśmy materialistami, ale im więcej takich ilustracji i układu graficznego, tym lepiej dla naszego i najmłodszych czytelników gustu.
Sięgnijcie, więc proszę, po tę książkę. I nie musicie czekać do Mikołajek ani nawet do Gwiazdki. Na listopadowy, nieco zadumany i mroźny czas, też będzie jak znalazł.