Podobno dobrze jest zacząć recenzję w inteligentny i przyciągający uwagę czytelnika sposób. Pozwólcie, że w przypadku My dwie, my trzy, my cztery daruję sobie błyskotliwe trata tata. Uwielbiam tę książkę. Przeczytajcie ją i też uwielbiajcie.
No dobra, żartowałam. Zróbcie tak tylko wtedy, jeśli naprawdę tego chcecie. Jeśli tęsknicie za wakacjami u Dziadków i za powieściami Hanny Ożogowskiej albo Krystyny Siesickiej. I możecie sobie mówić, że to retro classic PRL, ale to właśnie na nich wychowały się bardzo poczciwe rzesze o pogodnym i ciepłym usposobieniu. W tym, na przykład moja wielce szanowna Pani Matka.
Nie będę tu przedstawiać skrótu fabuły, bo każdy rozumny człowiek jest w stanie ją zrekonstruować, czytając plecki ksiażki. Sednem powieści są babskie, międzypokoleniowe relacje między wnuczkami, mamą i babcią. Nie ma tu apokalipsy, dystopii, fasolek wszystkich smaków ani smoków. Czyli – niby wieje nudą. Ale jak się okazuje, rodzinne relacje i towarzyszące im emocje, potrafią być równie nośnym tematem, co poskramianie fantastycznych zwierząt. I równie skomplikowanym.
Powieść przypomina kromkę chleba z masełkiem, śmietaną i cukrem. Niby już się jadło pizzę, a nawet inne sushi, ale nie ma to jak spokój, poczucie oparcia i bezpieczeństwa. Tego poszukujemy bez wyjątku, chociaż niektórzy dodają jeszcze nowy model audi albo skok na bungee.
To wreszcie książka o tym, że czasami, chociaż jesteśmy sobie najbliżsi, w zupełnie dowolnych układach – ranimy się i nie dorastamy do ról, które nam powierzono. I jest to najnormalniejsza, nieodłączna część rodzinnych relacji.
Mama Apple wraca po kilkunastu latach rozstania z córką, ale rzeczywistość szybko weryfikuje idealny obraz, jaki w swojej wyobraźni stworzyła dziewczynka:
-Role dostają ludzie, którzy chodzą na imprezy, a impreza może się przeciągnąć do późna w nocy. Taka specyficzna praca – ściska mnie za kolano. – Apple, obiecuję, że to już ostatni raz. Rozmawiałam z Giną i przyrzekła, że do was zajrzy. Pomoże mi też z opieką nad Rain w przyszłym tygodniu. Dobrze? Proszę cię, zgódź się. Proszę. Twarz ma zmartwioną, a ja nie chcę, żeby przeze mnie musiała się martwić. Chcę, żeby była szczęśliwa. Żeby wszyscy byli szczęśliwi.
Kiedy byłam mała, bardzo chciałam być już starsza, co jest częścią procesu, w którym bieguny bardzo szybko się odwaracają. Skończyłam chyba dobre jedenaście lat i niczego nie pragnęłam bardziej, jak wkroczenia do magicznego świata nastolatek, a co za tym idzie – błyszczyków i bycia dziewczyną. Ważnym elementem nowej tożsamości była prasa. Pamiętam jak dziś, że Pani z księgarni odradziła mojej Mamie zakup Bravo i poleciła Trzynastkę, bo w Bravo tematem przewodnim każdego numeru było zapobieganie niechcianej ciąży. I wiecie co? Może i przez następne cztery lata omijało mnie upojne foto story, ale nie ma to jak Trzynastka. Oburzone dziewczynki pisały do redakcji, że następnym razem wolą dołączony do numeru notesik, a nie pomadkę w płynie. My dwie, my trzy, my cztery jest taką Filipinką i Trzynastką wśród książek młodzieżowych.
Nie mam nic przeciwko kolorowym kosmetykom, ale nawet one nie ukoją wszystkich trosk. Wiekszość nastolatek to dość skomplikowane konstrukcje. I nie mam tu na myśli burzy hormonów. Kiedy ma się trzynaście lat, świat pełen jest intensywnych barw. Smutki, radości, tęsknoty i pasje to sprawy wagi państwowej, bo tak bardzo chcemy odkryć, kim jesteśmy dla świata, ale też to, czym on okaże się dla nas. I dotyczy to zarówno makroperspektywy, jaką jest plan podboju świata w ciągu najbliższych dziesięciu lat, jak i mikro świata naszych przyjaciół i rodziny.
Sarah Crossan wydaje się pamiętać tę perspektywę w najdrobniejszym szczególe. Wie, jaką wagę ma pierwszy pocałunek przy płocie sąsiadów, a jaką znoszenie szkolnych docinków. Jakie poczucie spełnienia daje odkrywanie zaineresowań. Dlatego obdarza swoją bohaterkę wrażliwością, dojrzałością, rozsądkiem, ale też talentem poezji. I nie ma przesady w tym, że taka sama zdolność wyrażania siebie i wrażliwość drzemią w każdym nastoletnim człowieku.
Na koniec jeszcze próbka poezji Apple, bo może trafi się tu któren człowiek, co lubi bardziej liryczne kawałki.
Kochałem mocno, Rupert Brooke
Kochałem je wszystkie:
Talerze białe i filiżanki, lśniące jasno,
Z niebieskim otokiem; lekki, migoczący pył;
Mokre dachy pod światłem latarni; grubą skórkę
Chleba z ręki przyjaciela; różne samki potraw;
Tęcze; błękity, gorzki drzewny dym;
Świetliste krople rosy w kwiatach;
I same kwiaty, kołysane w słonecznych godzinach,
Śniące o ćmach, które nadlecą pic nektar przy księżycu;
I jeszcze chłodną czułość prześcieradeł, które spieszą,
By gładzić troski; i szorstkie męskie pocałunki
Wełnianych koców; sękate drewno; włosy
Żywe, lśniące i swobodne; granatowe chmury; głębokie
Konkretne piękno wielkich maszyn;
Błogosławieństwo ciepłej wody; dotyk futra;
Dobry zapach spranych ubrań; i jeszcze inne –
Przyjazny zapach życzliwej dłoni,
Aromat włosów i woń stęchlizny, która się unosi
Nad zeschłymi liśćmi i paprociami z minionego lata . . .
Kochałam je wszystkie, Apple Apostolopoulou
Kochałam je wszystkie:
Pieczeń z jabłkowym sosem; gorącą herbatę w dużym kubku;
Zapach nowych książek i zapach tych starych;
Dziewczynkę z głową całą w rudych lokach
Jej krzyk – Jej płacz – Jej śmiech;
Psa o jasnej sierści i dotyk jego nosa
Na mojej twarzy; i inną twarz, starą, mojej babci;
Dziurę w płocie – tajemne przejście między dwoma domami;
Kładzenie się wieczorem do własnego łóżka,
W pościeli białej i czystej jak niebo;
Powrót kobiety w zielonym płaszczu –
Zwyczajnej i niedoskonałej jak każdy człowiek;
Książki z wierszami; I dźwięk ołówka,
Który cicho skrobie kartkę, kiedy piszę;
Wymyślone historie; i Prawdę.
Kochałam je wszystkie.