Dzisiaj będzie opowieść o zamierzchłej przeszłości. Kiedy byłam mała, a później już całkiem spora, to co roku jeździłyśmy z moją siostrą na wakacje w to samo egzotyczne miejsce, czyli do Babci.
Do tej pory jest to jeden z najwspanialszych kurortów, w którym kuracjuszom zapewnia się sad, staw i pieski. Są też warzywa i owoce, a Babcia podkarmia do kontrolowanego poziomu pulpeta. Z naciskiem na „pulpeta”, a nie na „kontrolowanego”. Było też dużo wspaniałych książek.
Niektóre pochowane po garażach – już dawno wszystkie przetrzebiłam – a niektóre po Bożemu ułożone w biblioteczce. Mam nadzieję, że wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że kiedy piszę „biblioteczka” mam na myśli meblościankę. Na jednej z wyższych półek stała opasła, czarna książka z napisem „Byli wówczas dziećmi” na grzbiecie.
No i ja się do niej dorwałam jako początkująca nastolatka. Po pierwsze dlatego, że jak każda zdrowo rozwijająca się dziewczynka byłam chorobliwie ambitna ;). A po drugie: co za oni? Kiedy było to wówczas? No i dlaczego to takie ważne, ile mieli wtedy lat?
Dla nastolatki dziecięca perspektywa nie jest znowu niczym wyjątkowym. Były lata 2000, jeździłyśmy do Dziadków i było fajowo.
„Byli wówczas dziećmi” to książka będąca owocem konkursu, ogłoszonego przez „Politykę”. To zbiór świadectw osób, które do końca II wojny światowej nie ukończyły szesnastego roku życia. Tom zawiera głównie wspomnienia dzieci żydowskich. To właśnie od tej książki zaczęło się moje zaintersowanie literaturą obozową i literaturą Holocaustu.
W minione lato ukazał się „Dziennik Anne Frank” w formie zachwycającej powieści graficznej. Moja ulubiona adaptacja „Dziennika” z Hannah Gordon-Taylor w roli głównej rozpoczyna się sceną, w której Anne jednym tchem wymienia całą listę swoich planów i marzeń. Zaledwie kilkanaście ekranowych minut później Anne zostaje rozdzielona ze swoim ojcem na obozowej rampie. Chyba nie muszę mówić, że to scena, w której większość widzów doznaje hiperwentylacji. Wiecie, jak wtedy, kiedy płaczecie tak, że nie możecie wziąć oddechu. „Dziennik Anne Frank” jest tak szczególny i ważny przede także dlatego, że jest jedną ocalałą z milionów nigdy nieopowiedzianych historii. Staje się opowieścią tym piękniejszą i bardziej uderzającą, że jest indywidualnym głosem. Wyjątkowość „Mama zawsze wraca” także zawarta jest w tym, że to pojedynczy głos.
Każdy dorosły, chociaż odrobinę znający historię, wie, że mamy nie zawsze wracały. Jednak tytuł książki Agaty Tuszyńskiej jest poruszającym wyrazem wiary w to, że wszystko musi skończyć się dobrze. A rodzice okażą się źródłem bezpieczeństwa niezależnie od najstraszniejszych nawet okoliczności.
Historia Zosi Zajczyk nie mogłaby dotrzeć do czytelników gdyby nie wizualna warstwa tej opowieści. Jestem odrobinę historykiem sztuki, ale z pewnością nie czuję się na siłach, żeby w jakikolwiek sposób oceniać prace Iwony Chmielewskiej. Wynoszą one ilustrację książkową na nowy, zupełnie inny poziom. W tym przypadku tekst naprawdę nie mógłby istnieć, a z pewnością wybrzmieć, gdyby nie poruszająca i po prostu piękna warstwa graficzna.
Bardzo niewiele jest tytułów, o których można powiedzieć „to książka, którą powinien przeczytać każdy”. To sformułowanie zawsze wydawało mi się ograniczającym sloganem, bo przecież każdy z nas w czymś innym widzi literacką wartość i co innego może okazać się dla niego odkryciem. W wypadku „Mama zawsze wraca” wyjątkowo mogę podpisać się pod słowami w większości przypadków pozostającymi pustym hasłem. „To książka, którą powinien przeczytać każdy”. Każdy, kto jest dojrzały na tyle, żeby sprostać olbrzymiemu ciężarowi emocjonalnemu, jaki niesie ta książka. Każdy, kto gotowy jest na obraz uderzającego okrucieństwa kontrastującego z nieznającą granic miłością.
Gdybym kiedykolwiek w przyszłości miała dać mojemu nastoletniemu dziecku książkę o doświadczeniu Holocaustu, prawdopodobnie byłaby to „Mama zawsze wraca”.