Dziennik Anne Frank. Anne Frank, Ari Folman, David Polonsky.

Dzisiaj o książce-filarze. Są powieści-głupotki i są te za mądre, które zawsze pozostaną poza naszym intelektualnym zasięgiem. Są w końcu w życiu każdego, kto kiedykolwiek splamił się lekturą, kamienie milowe czytelnictwa. Dla mnie jedną z takich książek od zawsze był Dziennik Anne Frank. Gdyby się paliło i waliło, to chwytam Dziennik, a pod pachę wsadzam koty i uciekamy. A kiedy już trafiamy na bezpieczne odludzie, to możemy przetrwać, bo zbieramy korzonki, łapiemy myszki, a Dziennik wystarcza nam za całość strawy duchowej. Jeszcze nam tylko wybudują centrum handlowe, podłączą Netflix i jesteśmy jak u siebie.

Przysięgam, że nie wiem, dlaczego pierwszy raz sięgnęłam po Dziennik Anne Frank, ale musiałam być wtedy jej równolatką, a tak w ogóle, bezterminowo to imienniczką. I tak Anne została ze mną do dzisiaj. Polecam Dziennik wszem i wobec, ale w ogóle nie jako dokument czasu Holocaustu.

Dziennik jest też przecież zapisem etapu buntu i dorastania. Może dlatego, tuż po Biblii, jest książką przetłumaczoną na najwięcej języków. W Wolności słowa Hilary Swank, jako nauczycielka z powołania, daje Dziennik Anne Frank do czytania wielokulturowej miesznce swoich uczniów z Bronksu. Swoją drogą, nie wiem, czy to do końca poprawne polityczne sformułowanie. Nie zgadniecie nigdy, co się okazuje. Mieszkający w połowie lat dziewięćdziesiątych na blokowisku Latynosi, Azjaci czy Afroamerykanie mają zaskakująco wiele wspólnego z Niemką żyjącą w czasie II wojny światowej. Oczywiście także dlatego, że czują się niezrozumiani i nienawidzą swoich matek. Ale też dlatego, że cały świat się na nich wypiął. Są niechciani, pozbawieni jakichkolwiek wolności i odizolowani. Jasne, że można uważać to za niezbyt obiektywne ujęcie, ale jak ktoś dba o precyzję myślenia, to polecam Nature albo Sience.

Dziennik był też dla mnie zawsze lekcją radości życia. Niewiele osób ma w sobie tyle nadziei, co otoczona okropnościami wojny trzynastolatka. Nikt nie pisał piękniej o Bogu, naturze czy potrzebie spełniania marzeń i realizowania pasji. Seria telewizyjna Anne Frank. The Whole Story zaczyna się od słów Anne: Chcę być mistrzynią łyżwiarstwa i pisarką. Chcę, żeby moje zdjęcia były we wszystkich gazetach. Może będę gwiazdą filmową? Chcę być inna od wszystkich dziewczyn. Chciałabym być nowoczesną kobietą. Podróżować, żeby móc uczyć się języków; języków i historii. Chciałabym…móc robić wszystko. Chciałabym…

Nie muszę chyba mówić, że od tej pory dla mnie Anne miała twarz Hannah Gordon-Taylor. Te słowa to był miód na serce innych trzynastoletnich Bibliotekar. Też zawsze chciałam wszystkiego ;). Od samego początku uwielbiałam w Anne jej lekko złośliwe poczucie humoru, inteligencję i energię. I guzik mnie obchodziły wszelkie komentarze dotyczące późniejszych edycji tej książki. I za cholerę też nie mogłam w głowie połączyć tego, że to właśnie ta dziewczynka jako jedna z milionów innych dziewczynek została zamordowana w obozie koncentracyjnym. No bo wiecie – niezależnie jak definiujemy to pojęcie – jest to tak niesprawiedliwe, jak tylko jesteśmy to sobie w stanie wyobrazić. Prawie tak niesprawiedliwe jak to, że o tych innych dziewczynkach nie wiemy nic i nigdy się nie dowiemy. Głos Anne przypadkiem ocalał w całym tym oceanie i w jakimś wielomilionowym ułamku daje wyobrażenie o tym, czego ludzie pozbawiają się, tocząc wojny. Zazwyczaj nie piszę takich rzeczy, bo skręca mnie ilekroć to inni prezentują swoje wrażliwe, kabotyńskie serduszko. Ale co tam – mój blog, to raz na jakiś czas mogę. Co prawda, to nie ja płacę za serwer, ale w ramach opłaty za domenę mam prawo do rzucania lepszego światła na moją wrażliwość.

Dla każdego, kto się boi, jest samotny albo nieszczęśliwy, stanowczo najlepszym środkiem jest wyjście na zewnątrz, gdzieś, gdzie jest się zupełnie sam na sam z niebem, naturą i Bogiem. Bo dopiero wtedy, tylko wtedy, czuje się, że wszystko jest tak, jak być powinno i że Bóg chce widzieć ludzi szczęśliwymi wśród prostej, ale pięknej natury.
Jak długo to istnieje, a będzie na pewno zawsze istnieć, wiem, że we wszystkich okolicznościach, istnieje zawsze pociecha na każde zmartwienie. I wierzę mocno, że natura potrafi ukoić każde cierpienie.

Nigdy byście nie przypuszczali, ale zebraliśmy się w tym kilkuosobowym gronie nie po to, żeby rozmawiać o oryginalnym Dzienniku Anne Frank. Na horyzoncie pojawiła się powieść graficzna na podstawie dziennika i to o niej będzie ten wpis. Ponieważ jestem recenzentką wyposażoną w cały wachlarz krytycznych narzędzi, to napiszę: ta powieść jest piękna. Przeczytajcie ją. Dajcie swoim synom i córkom, i nastolatkom w Waszym otoczeniu. Sprawcie, żeby sięgnęli po starszą wersję. Chociaż, wiadomo – jak nie chcą, to nie muszą.

Czekałam na ten komiks tak, że aż przebierałam nogami. Tak, że wysiadałam z autobusu, zanim się zatrzymał niedaleko księgarni. Powieść graficzna to oryginalny tekst dziennika, opracowany mniej więcej w proporcji jeden do czterech. Przybliżam dla matematycznie mniej biegłych: na czterdzieści stron oryginalnego tekstu przypada około dziesięć stron komisku, na których zdecydowano się zgromadzić najważniejsze tematy poruszane przez Anne. I tu trzeba stwierdzić, że nie oddaje to w pełni atmosfery dziennika, ale ostatecznie wątki zostały dobrane w miarę starannie i robią robotę.

Jestem wielką fanką pomysłu dosłownego przytoczenia słów dziennika, a jeszcze większą umieszczenia nazwiska Anne jako współautorki na grzbiecie komiksu. Czytelnika zachwyca jednak przede wszytskim strona wizualna. Jak to jest wszystko wspaniale pomyślane i narysowane! Wbrew czasom, w których żyła Anne, znajdziemy tutaj pełno kolorów – wspaniale połączonych, intensywnych barw, a czasami delikatnych pasteli. Ale najbardziej kupują mnie te ilustracje tym, jak są niedosłowne i pełne ciekawych odniesień. Wpadlibyście na to, żeby huśtawkę odczuć nastolatki przedstawić poprzez zestawienie Krzyku Muncha z Pocałunkiem Klimta? Wy pewnie tak, ale mnie ta błyskotliwość bardzo zaskakuje i ujmuje.

Jestem wdzięczna autorom za jeszcze jedną rzecz. Udało im się z tekstu dziennika wydobyć taką Anne, którą ja pokoachałam. Spokojnie moglibyśmy się kolegować, bo z książki jednoznacznie wynika, jak bardzo cenią dość złożoną – trzeba przyznać – osobowość tej postaci. Lubię myśleć, że Anne była witty – łączyła w swoim sposobie bycia humor i inteligencję. Możemy to sobie równie dobrze nazwać ładnie i po polsku, ale ze względu na fonetykę wyjątkowo dużo bardziej przemawia do mnie angielska wersja.

Całe to morze literek tylko po to, żebyście sięgnęli po tę książkę. Przejrzeli, kiedy natkniecie się na nią w księgarni albo bibliotece. I spojrzeli jak na powieść opisującą miłość do życia, a nie świadectwo Zagłady czy bardzo smutne kilka lat w historii Europy.

Bibliotekara

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.