Na Klub Kameleona od dawna ostrzyłam sobie moje bibliotekarskie pazurki. Niech tylko ktoś rzuci przy mnie hasła: Paryż, lata dwudzieste, bohema artystyczna, a zaczynam się zachowywać jak Hannibal Lecter na widok wątróbki.
Od jednego, dość przypadkowego zdjęcia Francine Prose dociera do niezwykle interesującej i złożonej historii. Nasz wzrok spoczywa na kobiecie w wytwornej, wieczorowej sukni. Ale na krótko, bo już po chwili, kierujemy spojrzenie na wypielęgnowaną, damską dłoń przytrzymującą jej ramię. Dłoń należy do Lou Villards. A właściwie Violette Morris. Główna bohaterka powieści to postać co najmniej zagadkowa. Pięściarka, kierowca rajdowy, a w czasie wojny współpracowniczka gestapo. Poddała się operacji usunięcia piersi, żeby nie krępowały jej ruchów za kierownicą. W czasie wojny zdradziła Niemcom, gdzie kończy się linia Maginota. A wciąż nie są to najbardziej zaskakujące wydarzenia z jej życiorysu ;).
Zdjęcie wykonano w paryskim klubie Le Monoco, który istniał aż do lat pięćdziesiątych. Okrzyk: „Policja, otwierać!” był hasłem wstępu dla przybywających. Klub był schronieniem dla homo i transseksualistów. Ośrodkiem życia artystycznego i towarzyskiego. Zdjęcie wykonał nie byle kto, bo sam Brassaï. Węgierski fotograf, biograf Paryża, a także…jeden z narratorów powieści.
To rzeczywiście miejsce, czas, a także postaci godne utrwalenia. Mimo, że historia wydarzyła się naprawdę, Prose zdecydowała się na maskę fikcji historycznej. Decyzję podjęła za radą swojej redaktorki. Ta z kolei kierowała się drażliwością Francuzów na kwestię kolaboracji w czasach II wojny światowej.
Francine Prose kreuje fikcję historyczną w sposób indywidualny i przykuwający uwagę czytelnika. Zawsze uważałam, że głównym zadaniem tego gatunku jest dostarczanie czytelnikowi rozrywki, ale przede wszystkim oddanie klimatu opisywanych czasów i miejsca. To zaś Francine Prose udaje się jak mało komu.
Dźwiga ciężar tego gatunku z niewymuszonym wdziękiem. Doskonale zna realia opisywanej epoki i płynnie się pośród nich porusza. Nie zasypuje stosem ciekawostek o tym „jak to się w Paryżu wówczas żyło”. Posiada tę tajemną wiedzę, ale potrafi ją doskonale przemycić i wpleść w dialogi. Nie tworzy dzięki temu zupełnie odrealnionych scen. Udaje jej się uniknąć historycznych wtop. Przynajmniej wedle dostępnej mi wiedzy ;).
Początkowo historia była o trzysta stron dłuższa. W ostatecznej wersji i tak opowiedziana została przez sześciu różnych narratorów. Aby przedstawić postać Lou, Prose wprowadza do powieści fikcyjną postać – biografkę, nauczycielkę szkoły średniej. Historia nabiera coraz więcej tragizmu, a pisarka ujawnia coraz więcej własnych przeżyć.
Prose zmagała się także z formą narracji. Próbowała pierwszej i trzeciej osoby, a także listów. Historia wciąż i wciąż brzmiała sztucznie, więc autorka musiała wprowadzić inny zabieg. Praca włożona w kształt narracji niewątpliwie się opłaciła. Szkoda, że taka autorefleksja i kontrola nie towarzyszy wszystkim autorom ;).
Pełna charakteru, barwna historia z czasem zmienia się w gorzką opowieść o okupowanym Paryżu. Klub Kameleona to także historia, mimo wszystko, dość przeciętnej kobiety, która staje się przyczyną zła niewyobrażalnych rozmiarów.
To, co zachwyciło mnie najbardziej w książce Prose, to brak sztuczności i niewymuszona błyskotliwość. Prose przemyca od niechcenia prawdziwe smaczki opisywanej epoki. Wszyscy fani lat dwudziestych, ale też wojennych historii powinni odwiedzić Klub Kameleona :).