„Harry i Meghan”, czyli wolność i niezdrowe ożywienie.
Od jakiegoś czasu rzadko sięgam po książki takie jak „Harry i Meghan. Chcemy być wolni”. „Takie”, czyli bardziej plotkarskie niż biograficzne. Tym razem zrobiłam wyjątek, bo chciałam sprawdzić o co tyle hałasu. Dlaczego czyjeś wypowiedzi, gesty a nawet uczesanie są za każdym razem komentowane i budzą dość niezdrowe ożywienie.
„I love anything royal”.
„I love anything royal” powiedziała pewna pani w ostatnio oglądanym przeze mnie wywiadzie. Myślałam, że coś takiego może powiedzieć tylko Brytyjczyk, dopóki kilka lat temu w Polsce nie pojawili się Kate i William. Plan ich pobytu był omawiany z równą powagą i zaangażowaniem co trasa pielgrzymki za czasów n a s z e g o papieża. Mówiąc delikatnie, nie rozumiem fenomenu. Zdawać by się mogło, że to tylko dwoje młodych ludzi z dziećmi; rodzina jakich tysiące na tym świecie. Sprawują bardzo ważny urząd i super, że zdecydowali się wpaść na herbatę, ale żeby zaraz chcieć zakładać, jeść, robić to co oni ….? Kiedy z Anglii przylatują do nas, mili skądinąd, ciotka z mężem raczej nie rozścielamy przed nimi czerwonego dywanu w przedpokoju tylko dlatego, że ciotka jest menadżerem a wuj programistą.
Płonne nadzieje.
Myślałam, że może książka „Harry i Meghan. Chcemy być wolni” trochę mi ten fenomen wyjaśni, ale ona raczej utrwala wszystkie głupiutkie, niezdrowe jego aspekty. Miałam w takim razie nadzieję, że może wyjaśni mi wagę tego zjawiska w kontekście trwałości instytucji monarchii, ale trochę się przeliczyłam.
Hipokryzjo, pozwól żyć.
Książka jest przystępna – czyta się ją jak bardzo długi, a przy tym dość dobrze zredagowany i relaksujący artykuł w gazecie. Ale jest to prasa raczej plotkarska. Z jednej strony biografia została przygotowana przez dziennikarzy z otoczenia Meghan i Harry’ego i mówić ma o ich poświeceniu działalności dobroczynnej. Z drugiej całe passusy są poświęcone bucikom, łańcuszkom, fryzjerom – i komu tam jeszcze – opiekującym się wizerunkiem księżnej. Czyli jak zwykle: kochajcie nas za naszą dobroczynność, podziwiajcie nasz szyk w kolonialnym wydaniu, a w tle damy trochę dzieci ze spuchniętymi brzuszkami – i powinno porwać każdego. Hipokryzjo, pozwól żyć. Wciąż wiem więcej o samej Meghan i Harrym, niż o akcjach, którym tak się poświęcają, przecinając wstęgi. Jasne, wystarczy, że się gdzieś pojawią, żeby ściągnąć tam zainteresowanie wszystkich i hajsik, ale niesmak tego jak bardzo jest to płytkie i tak pozostaje…soreczka.
Porozmawiajmy o rasizmie.
Ok. Jest i temat samej Meghan. Tutaj akurat książka sporo porządkuje. Wygląda na to, że nie jest ona najbardziej wycofanym, niezdecydowanym człowiekiem. Jest za to – nie wiem czy zauważyliście – ciemnoskórą kobietą. To chyba mikstura tych właśnie magicznych pierwiastków sprawia, że większość Brytyjczyków dostaje szału. I wychodzą na wierzch bardzo brzydkie instynkty i nawyki. Może nawet mało uzasadnione poczucie wyższości utrwalane przez setki lat. A może nawet pogarda dla innych ludzi. Mogłabym to nazwać rasizmem, ale w Internecie to wątek, który otwiera puszkę Pandory, więc sobie podarujmy. Całą masę tych pozytywnych uczuć można do tej pory oglądać w komentarzach i nagłówkach gazet. Rasizm będzie istniał pewnie zawsze, ale to że tak bardzo nienawidzimy pewnych siebie kobiet trochę mnie smuci.
Her Royal Highness ciocia Krysia.
Kto ciekaw, niechaj czyta. Kto się waha, może sięgnąć po książkę „Harry i Meghan. Chcemy być wolni”, ale wyłącznie dla łatwej rozrywki. No i pamiętajcie, jak następnym razem ciotka Krystyna nawiedzi Wasz przedpokój, to dygnijcie ładnie i wręczcie jej bukiecik. W każdym razie – ufam, że będziecie czuli się zaszczyceni jej świątobliwą obecnością.