
Dzisiejszy wpis zaczniemy od ciekawostki antropologicznej. Jestem córką postępowego rolnika, ale boję się krów. Niby zupełnie sprzeczne z genotypem i predestynacją, a jednak możliwe. Jedyne, na co się zdobyłam w dzieciństwie, to nadawnie imion – na przykład Różowy Ryjek – i grzeczne, ale pełne dystansu powitanie – Dzień dobry, pani krowo. Serio.
Chyba dlatego mam bardzo nikłe wyobrażenie o tym, co dokładnie oznacza miejskość, a co wiejskość. Za to dość silne wrażenie, że przodkowie wielu dziś mieszkających w pałacach jeszcze dwa pokolenia wstecz użytkowali przestrzeń za chałupą w wiadomym celu. Przynajmniej tak utrzymywał pewien herszt świntuchów. A może piszę tak tylko dlatego, że jestem wsiokiem. W każdym razie, kto może poszczycić się herbem nie z bazaru, ten pierwszy niech nim we mnie rzuci.
A co wyście myślały miała być książką o kobietach mieszkających na mazowieckich wsiach, ale wyszła z tego chyba bardziej rozmowa o kobiecości i polskości w ogóle. W całej różnorodności naszych charakterów, przekonań czy przywar. I to może być wartością; tym bardziej, że na poziomie redakcyjnym nie wyczuwa się manipulacji.
Nie miałyśmy klucza doboru bohaterek – nasze rozmówczynie różniły się między sobą wiekiem, zawodem, pozycją majątkową, wykształceniem, stanem cywilnym. Wszystkie jednak pytałyśmy o podobne kwestie, o to, co dla nas samych ważne: politykę społeczną, prawa kobiet, zarobki, relacje z mężczyznami, relacje z kobietami, sytuację rodzinną, opiekę zdrowotną, ambicje zawodowe, miłość, codzienną pracę. Przy niektórych rozmowach byli obecni mężczyźni. Jedni po prostu słuchali opowieści, inni wtrącali opinie, które w nielicznych przypadkach włączyłyśmy do książki.
Bardziej niż w niejednej analizie socjologiczej widoczny jest tu ogrom zmian, jakie przyniosły ostatnie trzy dekady. No i jest to też ukłon w Waszą stronę, Drogie Dziewczyny. Zapis siły charakterów kilku pokoleń babć, mam i córek. Dowód na to, że bywamy fest i nikomu nic do tego, jak żyjemy.
Sporo było tutaj ostatnio książek dla młodszych czytelników, dlatego potrzebowałam książkowej odskoczni. I tym reportażem zafundowałam sobie momentami aż za mocną. W A co wyście myślały dużo jest pełnego ciepła poczucia humoru, ale są też fragmenty chwytające za gardło. To sygnał, jak wiele czasami nie wiemy o sobie nawzajem i może zachęta do tego, żeby trochę przychylniej spojrzeć na babę w kolejce czy autobusie.
Robię od piętnastego roku życia na ziemi. Ojciec umarł, jakem cztery lata miała i mama została sama. Kiedym podrosła, ona kosiła, ja podbierałam, albo ona podbierała, a ja kosiłam. Jak umarła, przyszłam tu za mąż i tak tu ziemię obrabiam od 40 lat. Roboty się nie boję: robię to robię, a jak ustanę, to ustanę. No i teraz lepsze czasy, bo pani weźmie kopaczkę i wykopie, weźmie siewnik i wysieje. A kiedyś trzeba było chodzić koniem i jedno siewnikiem szło kierować, drugie zwierzęciem. Takie były tego skutki, że poroniłam. Za dużo się nawysilałam i do widzenia. Wody mi na polu odeszły. Najęłam samochód, żeby mnie zawiózł do szpitala, bo to szósty miesiąc był. Przecie nikt by mnie darmo nie zawiózł, a żeby lekarz przyjechał, też nie było mowy. Dwoje dzieci poszło, chłopiec i dziewczynka. Widziałam je przez chwilę – żyły jeszcze parę minut. Potem jeszcze troje miałam, ale smutek po bliźniętach został. To była pierwsza ciąża i nikogo do pocieszania. Tylko jedna kobita, co mieszkała w sąsiedniej wsi, czasem do mnie przyszła posiedzieć. Ona co rok dziecko rodziła, ośmioro żywych i trójka poroniona, razem – jedenaście lat w ciąży. Chłopy tu takie są, żeby tylko dzieci robić, a potem kobiety same z tym zostają.