Udawajmy, że to się nie wydarzyło. Jenny Lawson.

 

przełożyły Barbara i Wanda Gadomskie, na okładce: myszka Hamlet von Schnitz

„Ta książka jest absolutnie prawdziwa, z wyjątkiem tych części, które nie są. W gruncie rzeczy jak „Domek na prerii”, tylko więcej tu brzydkich słów. Wiem, myślicie sobie: „Przecież „Domek na prerii” to szczera prawda!”. Przykro mi, ale wcale nie. Laura Ignalls była nałogową kłamczuchą, nikt jej nie sprawdzał źródeł i pewnie gdyby jeszcze żyła, to jej mama mówiłaby: „Nie wiem, skąd Laura wzięła całą tę historię, że jest małą dziewczynką mieszkającą na prerii. Przecież mieszkaliśmy w New Jersey z ciotką Friedą i naszą suką Mary, która oślepła, kiedy Laura próbowała jej wybielaczem narysować błyskawicę na pysku. Nie mam pojęcia, dlaczego sobie wymyśliła, że mieszkaliśmy w ziemiance. Może stąd, że raz zabraliśmy ją do jaskiń w Parku Narodowym Carlsbad Caverns”.

Właśnie, kłamczucha jedna – jak większość pisarzy – ale nie jak Jenny Lawson. O tak, Jenny Lawson jest zupełnie inna. Muszę przyznać, że nic mnie w tej książce nie ubodło i niewiele zdziwiło. I to mnie trochę niepokoi. Oznacza to, że nie potrzebuję nawet specjalnych testów weryfikacyjnych, aby dołączyć do grona ludzi, którzy boją się wszystkiego i zawsze w publicznych miejscach robią z siebie idiotów. I to nie tylko dlatego, że zdarza im się chodzić po mieście w piżamie.

Okładka „Udawajmy, że to się nie wydarzyło” jest tak enigmatyczna, że spodziewałam się kolejnej autobiografii opowiadającej o nieuleczalnej/przewlekłej/ niezwykłej chorobie. Poniekąd jest to prawda, ale jeśli jesteście hipochondrykami, to też znajdziecie coś dla siebie. Kiedy już wykluczyłam tę możliwość, przeszłam do traumatycznego, stygmatyzującego dzieciństwa. Znów – prawda, o ile życie na wsi przyjmiemy za nieodwracalną traumę. No ok., nie wszyscy ojcowie prowadzą zakład taksydermiczny, a dzieciństwo nie każdemu upływa pod znakiem wypchanych jeleni i niedźwiedzi. Może w takim razie trudne, bolesne macierzyństwo? Uhm, tak – o tym też jest „Udawajmy, że to się nie wydarzyło”.

 

„Czy zauważyliście, że połowa Wstępu to rozgadana dygresja? Takie numery będą się zdarzać non stop. Z góry za to przepraszam i przepraszam też, że was urażę, bo dojdziecie do połowy książki, chichocząc z bzdur o Hitlerze, aborcji i nędzy, będziecie się czuć lepsi od tych wszystkich obrażalskich sztywniaków, którzy powinni się, kurna wyluzować, aż nagle traficie na coś, co was ukłuje- i wszyscy inni będą się zaśmiewać, a wy sobie pomyślicie: „No nie, tu naprawdę posunęła się za daleko”. Za to jedno coś przepraszam. Naprawdę nie wiem, co mi odbiło.”

Ktoś powie nosowym głosem – zwykłe wspomnienia porąbanej blogerki. Zdecydowanie obrazi Jenny Lawson przymiotnikiem „zwykłe”. „Udawajmy, że to się nie wydarzyło” jest tak bezpretensjonalne i błyskotliwe, że nie wyobrażam sobie, żeby Anna Wintour zaprosiła na okładkę ostatniego wrześniowego wydania jakąś tam Beyonce. Uważam, że ukoronowaniem pracy Wintour dla amerykańskiego Vogue’a byłaby okładka z Jenny Lawson i jej kotami. 

Za kwartał przyjdzie zima, a ponieważ już wyczuwam w powietrzu, że będzie długa i przyniesie burą falę przygnębienia, to zaczynam gromadzić przysmaki. Honorowe miejsce na półce w mojej spiżarce zajmie na pewno „Udawajmy, że to się nie wydarzyło”. Kije z tyłków i czytamy! 

Bibliotekara

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.