Georgia, och, Georgia. Tyle nadziei, taki zawód.
W kraju, którego statystyczny obywatel czyta jedną pozycję rocznie i jest to telegazeta, nie powinno się chyba źle mówić o książkach. Ostrzec jednak wypada. Obawiałam się, że nie będzie dobrze. Ale Georgia O’Keeffe to bezsprzecznie jedna z najważniejszych postaci sztuki współczesnej, więc musiałam przebrnąć przez powieść Dawn Tripp. Dowiedzieć się, jak wybrnęła z trudnego i ambitnego zadania.
Zacznijmy od okładki. W polskim wydaniu już sama oprawa graficzna odstrasza i ostrzega przed treścią. Cukierkowa, pudrowa, ugrzeczniona. Rozumiem, że tytuł i informacje od wydawcy dużo lepiej odcinają się od takiego tła. Naprawdę, mam dużo zrozumienia dla tego zabiegu. Ale nie da się ukryć, że estetyka oryginalnej okładki dużo lepiej odzwierciedla temat i charakter powieści, a przede wszystkim nawiązuje do malarstwa O’Keeffe. Przyciąga wzrok i jest po prostu ładniejsza. A przynajmniej nie wywołuje u mnie smutnych i bolesnych konotacji z bogatym dorobkiem Danielle Steel(mogę się założyć, że podwójne, wysmakowane ell’ to nie przypadek). „Subtelna, zmysłowa powieść dla kobietek. Kup mnie!” – krzyczy do mnie polska okładka.
Skoro jesteśmy przy tak niecodziennych zjawiskach jak rozmowy z okładkami książek, to przejdźmy do erotyzmu. Tak, do niego właśnie. Co prawda, krzywdzący stereotypy mówią, że Bibliotekary mają o tym mgliste pojęcie. Mimo wszystko, poświęćmy się dla dobra sprawy i pochylmy nad problemem. Relacja O’Keeffe, jaka łączyła ją z fotografem i marszandem Alfredem Stieglitzem jest jednym z dwóch, najważniejszych wątków tej powieści. Zwykle mówi się, że ich uczucie było niezwykle namiętne i burzliwe. Dawn Tripp zdecydowała się na umieszczenie w powieści co najmniej kilku scen zbliżeń. Decyzja wydaje się jak najbardziej słuszna. Do momentu, kiedy dowiadujemy się jakich sformułowań w tym celu użyła. Może to kwestia tego, że polszczyzna jest uboga w miłosną nomenktalurę. A może kwestia przekładu. Ale nazywanie atrybutów Stieglitza „małym”, jest … literacko małe. Chyba że to znowu ukłon w stronę Danielle Steel, ale jej bohaterowie raczej nie mogą skarżyć się w tej dziedzinie, dlatego też Bibliotekara pozostaje skonfundowana.
Jest pewne przesłanie, którym chciałabym podzielić się z tego miejsca ze światem. Otóż, to że jesteś „magna cum laude graduated from Harvard”, nie czyni Cię z miejsca dobrym pisarzem. Może tak być, ale nie jest z tym jednoznaczne. Jest mnóstwo innych, zajmujących zawodów. W „Goergii” możemy odczuć, jak bardzo Dawn jest zafascynowana swoją bohaterką. Jak dokładnie przygotowała się do zadania, analizując i gromadząc źródła. Dzięki temu sporo dowiemy się o tym, co inspirowało O’Keeffe. o kolejnych etapach jej artystycznego rozwoju. Czasami jednak chęć przybliżenia jej dorobku sięga tak daleko, że fragmenty powieści zaczynają brzmieć jak wyjątki ze starych katalogów wystaw. Nie ma chyba gorszej zarazy niż beletryzowana biografia. Niewielu autorów potrafi wybrnąć z tego gatunku. Końcowy efekt jest niemal zawsze jak w tym powiedzeniu o śwince morskiej – ani to porządna biografia, ani to zajmująca beletrystyka.
Kiedy w rozmowie padnie nazwisko O’Keeffe, zacznie się dyskusja o „sztuce kobiet”, „kobiecej sztuce”, „kobiecie w sztuce”, „sztuce w kobiecie”. A wszystko to jest bezsensownym produkowaniem bezużytecznych teorii. Była genialna. Patrzyła na świat i przedstawiała go w niezależny, niespotykany dotąd sposób. Rozmawiajmy więc nie o jej związkach, a o jej sztuce, bo o to całe życie zabiegała.
Georgia była oryginalna, wyrazista, śmiała, pełna charakteru – jedyna w swoim rodzaju. Właśnie tych cech zabrakło powieści Dawn Tripp.