Stało się. Przyszedł ten czas w roku, kiedy zaczęliśmy żyć w szarym, ciemnym tunelu, a jedynym bohaterem literackim, z jakim jesteśmy w stanie się utożsamić, jest kret z Calineczki. Choć niektórzy uważają je za miłe zwierzątka o eleganckich futerkach, to kiedy byłam mała, bałam się, że on ją w końcu zje. Nie dość, że kret, to jeszcze mąż-ludojad. Są tacy, którzy chwilowe zapomnienie odnajdują w ciepłej brandy albo dużej paczce prażynek. Ale jako przyzwoici ludzie stanowczo odżegnujemy się od tych pokus. Dlatego też, jedyną pociechą na ten jesienny stan rzeczy jest nastrojowa, rozgrywająca się w XIX wiecznym Londynie powieść. Z taką też dziś przybywam.
Znamy panią Seaborn od lat. To niezwykła kobieta. Myślę, że obdarowana jest wyjątkową – mógłbym nawet rzec, że męską – inteligencją. Jest jakby przyrodniczką – zdaniem Katherine to obecnie najmodniejszy trend wśród dam z towarzystwa. Zajęcie raczej nieszkodliwe, a daje jej przyjemność po zaznanym wielkim smutku.
Tak znajomy Cory, wdowy po Michaelu Seabornie, pisał do wielebnego z małego miasteczka Aldwinter w podmokłym hrabstwie Essex. List wiele mówi nam o Corze, ale chyba jeszcze więcej o realiach, w jakich przyszło jej żyć.
Narracja w Wężu z Essex prowadzona jest jednocześnie z kilku punktów widzenia, w części epistolarnie. Zwykle taka wielotorowość wprowadza chaos i nuży. Nie jesteśmy w stanie dobrze poznać bohaterów, a co za tym idzie – przywiązać się do nich. Dodatkowo, ten sposób poznawania fabuły wymaga od nas czujności i dobrej pamięci do poprzednich, urwanych wątków. A jak wiemy, listopad nie jest dobrym czasem dla intelektualnych wyzwań. Wielu współczesnych autorów decyduje się na ten zabieg. Tym razem jednak operacja przebiegła niespodziewanie sprawnie.
Głównie dzięki obrazowości języka i charakterystycznym bohaterom. Powieść zaczyna fragment, który pozwala nam wniknąć do mglistego Londynu i poczuć jego chłód prawie na własnej skórze ;):
Ponury dzień, godzina pierwsza, w obserwatorium astronomicznym Greenwich spadła kula czasu. Południk zerowy został skuty lodem, lód lśnił na takielunku szerokich barek na ruchliwej Tamizie. Szyprowie notowali godzinę i poziom wody i stawiali czerwonobrunatne żagle na północno-wschodni wiatr; ładunek żelaza płynął do odlewni w Whitechapel, gdzie dzwony brzmiały na kowadłach, jak gdyby kończył się czas. Za murami więzienia w Newgate skazańcy odliczali dni, a filozofowie w kawiarniach na Strandzie marnotrawili swoje; tracili je ci, którzy pragnęli, by przeszłość pozostała teraźniejszością, i nienawidzili ich ci, którzy chcieli, by teraźniejszość odeszła w przeszłość. „Pomarańcze i róże” – biły dzwony na górze, a dzwon w Westminsterze milczał jak grób.
Czas to pieniądz na Giełdzie Królewskiej, gdzie mężczyźni każdego popołudnia żegnają się z nadzieją, że da się wielbłądy przeprowadzić przez ucho igielne, a w biurach towarzystwa ubezpieczeń Prudential potężne koło zębate głównego zegara posłało impuls elektryczny do dwunastu pomniejszych zegarów, które odegrały melodie. Urzędnicy podnieśli wzrok znad ksiąg, by po chwili znów się w nich zatopić. Na Charing Cross Road czas zamienił swe rydwany na omnibusy i dorożki mknące w rączych formacjach, a na oddziałach szpitali Świętego Bartłomieja i Royal Borough ból rozciągał minuty w godziny. W kaplicy metodystów Wesleya śpiewano Zapada się piach dni i chciano, by zapadał się szybciej, a nieopodal topniał lód na grobach cmentarza Bunhill Fields.
W towarzystwach prawniczych Lincoln’s Inn i Middle Temple prawnicy wpatrzeni w kalendarze liczyli przedawnione sprawy; w pokojach w Camden i Woolwich czas okrutnie obchodził się z kochankami, którzy głowili się, jak mogło tak szybko zrobić się tak późno, choć z biegiem dni łagodnie traktował ich cielesne rany. W całym mieście na tarasach i w kamienicach, w wytwornym towarzystwie, w najpodlejszej kompanii i pośród klasy średniej czas trawiono i trwoniono, oszczędzano i chciano unicestwić; a przez cały dzień padał lodowaty deszcz.
Stacje metra Euston Square i Paddington przyjmowały pasażerów jak płynną masę, która po zmieleniu i obróbce trafia do form. W zmierzającym na zachód pociągu Circle Line przerywane, to gasnące, to zapalające się światła pokazały, że „The Times” nie przyniósł dziś radosnych wieści, a w korytarzu z czyjejś torby wysypały się poobijane owoce. Płaszcze przeciwdeszczowe pachniały deszczem; wśród pasażerów siedział skulony za postawionym kołnierzem doktor Luke Garrett i odtwarzał z pamięci budowę ludzkiego serca.
Całkiem klimatycznie, c’nie? Tych o bardziej wysmakowanym guście spieszę uspokoić, że Wąż z Essex jest napisany barwnym językiem, ale Sarah Perry udało się uniknąć patosu i tandety, co nie zawsze jest oczywiste w przypadku powieści obyczajowych.
Mamy też wątek romansowy – miłość bratnich dusz, do której odnieść można motto książki z Prób Montaigna:
„Gdyby mnie ktoś przypierał, abym powiedział, czemum go pokochał, czuję, że nie można by tego wyrazić inaczej, jak jeno odpowiedzią: „Bo to był on; bo to byłem ja”.
Jeśli tylko znajdziecie chwilę czasu, śmiało możecie sięgnąć po tę powieść.