Chociaż trudno w to uwierzyć, to jeszcze parę lat temu miałam totalnego świra na punkcie historii himalaizmu. Potrafiłam wymienić wszystkie czternaście ośmiotysięczników oraz skład i losy poszczególnych, zdobywających je zespołów. Znałam różne ciekawostki biograficzne. Wiecie, że Kukuczka bardzo lubił golonkę, a po zdobyciu korony Himalajów dostał czternaście śląskich kluseczek razem z flagami oznaczającymi poszczególne wierzchołki? Wiecie, że jego syn bawił się w dzieciństwie plastikową biedronką? No, to teraz wiecie. A jest to przecież wiedza bezcenna.
Oczywiście, moja miłość do himalaizmu była całkowicie platoniczna. Jako pulchna dziewczynka w filcowym sweterku i rogowych oprawkach nigdy nie należałam do harcerstwa. Nie zostałam więc córką dzikiej przyrody i nie wyruszyłam na spotkanie przygodzie i survivalowi. Do dziś, jedyne na co potrafię się wspiąć to stopnie tramwaju wysokopodłogowego. Ale i tak czasami wolę poczekać na następny. Ten niższy i nowoczesny, który nie zmusza do skrabania się i sapania.
Uczucie jakim darzyłam himalaizm, a szczególnie Wandę Rutkiewicz, przełożyło się na moją listę lektur w tamtym czasie. Znam chyba wszystkie jej biografie. Największym powodzeniem czytelników cieszy się książka „Na jednej linie” i biografie autorstwa Ewy Matuszewskiej, która była najbliższą przyjaciółką Wandy. Jako nastolatka podziwiałam w Rutkiewicz wszystko. Jej talent, odwagę, niezależność, prekursorstwo, ambicję…itd., itp.
Dlatego książka Anny Kamińskiej nie była dla mnie specjalnym odkryciem i niezwykłym, biograficznym tropem. Są książki i filmy o Wandzie. Co roku Muzeum Sportu i Turystyki w rocznicę jej zaginięcia organizuje przegląd filmowy, na który warto się wybrać. Czasami w metrze pojawią się nawet jakieś plakaty. Także, nie można narzekać.
Mimo, że sięgając po książkę Kamińskiej byłam trochę sceptyczna, to sposób przedstawienia historii Wandy Rutkiewicz zdecydowanie przypadł mi do gustu. Wszystkie teksty, wywiady i dokumenty do tej pory poświęcone alpinistce koncentrowały się przede wszystkim wokół dwóch kwestii. Właściwie, czy istnieje jakiś rozsądny powód, dla którego gramoli się na ośmiotysięczniki? I czy to prawda, że była skomplikowanym i nieprzystępnym babskiem?
Na szczęście Kamińska w „Opowieści..” odchodzi od tego nurtu narracji. Nie jest też – czego najbardziej się obawiałam – egzaltowana i nie koncentruje się nadmiernie na życiu uczuciowym czy wyglądzie Wandy. Główną zaletą książki jest przede wszystkim jej pierwsza część. Nikt do tej pory tak szczegółowo nie opracował tego rozdziału w biografii himalaistki. A tak się składa, że mniej więcej do końca studiów działo się w jej życiu sporo. W dodatku, były to w większości tragiczne wydarzenia. Kamińska porządkuje je, kiedy trzeba doprecyzowuje. Nie brnie jednak w nadmierną interpretację i nie stawia naciąganych tez.
Kamińskiej udało się zgromadzić mnóstwo oryginalnych, dotąd niepublikowanych materiałów wspomnieniowych. Jak uczy smutne czytelnicze doświadczenie, biograf może ograniczyć się do przycięcia i połączenia kilku opublikowanych już tekstów. „Wanda” to przyjemna zmiana tej tendencji. Kamińska połączyła solidnie przygotowany materiał z przystępnym językiem, a przy tym udało jej się zachować dość bezstronne, neutralne spojrzenie na opisywaną historię. Pozostaje w cieniu, naświetlając czytelnikom szczegóły. Do tej pory, nikomu z piszących o Wandzie nie udało się zachować takiego dystansu.
Obawiałam się rozczarowania, ale w ostatecznym rozrachunku to dobrze, że „Wanda” przydarzyła się czytelnikom. Na półkach księgarni raczej nie znajdziemy, spisywanej w większości kilkadziesiąt lat temu, górskiej literatury. A historia Wandy Rutkiewicz zdecydowanie zasługuje na przypomnienie i odświeżenie. Bo tak się składa, że zarówno kilkanaście lat temu jak i dzisiaj, dziewczynki wybierają się na pierwszą lekcję wspinaczki dzięki Wandzie Rutkiewicz. Między innymi, dzięki temu szeregi polskiego himalaizmu zasiliła Kinga Baranowska – dzisiaj zdobywczyni dziewięciu szczytów w Koronie Himalajów.