Jest taki tydzień. Tylko jeden, raz do roku. Tydzień, który liczy się od końca świąt Bożego Narodzenia i trwa gdzieś do Trzech Króli. Tydzień, który rok mi składa w darze, a w którym pół Warszawy jest na nartach/ w rodzinnej wsi/ w rodzinnej wsi na nartach. A ja siedzę na Mokotowie. Udaję, że blok to szklana kula i tak w ogóle, to pada śnieg. W tym tygodniu sobie czytam, a jak już człowiek zacznie, może w końcu natrafić na wspaniałą powieść – na przykład Rok, w którym nauczyłam się kłamać.
Tamtego roku, kiedy skończyłam dwanaście lat, nauczyłam się kłamać. Nie mówię tu o niewinnych klamstewkach, które zdarzają się dzieciom. Mówię o prawdziwych kłamstwach wyrosłych z prawdziwego strachu – o słowach i czynach, które wyrwały mnie z dotychczasowego życia i bez pardonu rzuciły w zupełnie nową rzeczywistość.
Rok, w którym nauczyłam się kłamać to dowód na to, że proza dla dzieci może wyróżniać się doskonałością formy. Nie da się chyba przecenić wrażliwości, z jaką Lauren Wolk opowiedziała tę historię.
Nie ma na razie żadnych bibliotekarzątek, ale gdyby istiały, zostałyby delikatnie zachęcone do przeczytania tej książki. Rok, w którym nauczyłam się kłamać bezwstydnie odwołuje się do lekko uwiędłych, ale wciąż obecnych w nas pierwiastków szlachetności i empatii. Powieść Lauren Wolk realizuje wreszcie w pełni programowy postulat Bibliotekary dotyczący literatury dziecięcej. Dużo jest w tej książce melancholii, ale przedstawiony w niej świat nie został odrealniony dla potrzeb niedojrzałego czytenika. Przeciwnie – są w nim bieda, okrucieństwo, bezdomność. Jednak przeplatają się one z dobrymi postaciami i wydarzeniami. Wolk nie pochyla się z przesadną troską nad czytelnikiem. Nie chce nadopiekuńczo ustrzec przed smutkiem czy niepokojem. Powieść zachwyca surowością, a jednocześnie subtelnością narracji. To właściewie niespotykane już dziś połączenie, które czyni ją tak wyjątkową.
– Zaczekam na twoich braci, jak ty nie przyjdziesz.
Moi bracia to byli mali rozrabiacy, ale młodsi ode mnie, więc miałam ich w swojej pieczy.
Patrzyłam w milczeniu, jak Betty opiera kij o drzewo i rusza dalej pod górę.
– I nikomu o tym ani słowa, bo mały dostanie kamieniem.
Mały, kamieniem. James. Mówiła o Jamesie.
Ale nie byłam. Ani za głupia, ani za młoda na to, żeby wiedzieć, co to takiego „podłość”.
To amerykańskie spojrzenie na II wojnę światową. Do tej pory jedną z najbardziej cenionych przeze mnie dziecięcych książek o tej tematyce była Wojna, która ocaliła mi życie. Powieść Lauren Wolk stanowi poważną konkurencj. Także dzięki wierności realiom opisywanego miejsca i czasu. W posłowiu przeczytać możemy:
Jestem wdzięczna wielu osobom za pomoc przy pisaniu „Roku, w którym nauczyłam się kłamać”. Pierwszą z nich jest moja matka Mimi McConnell – bo zawsze inspirowały mnie jej cudowne opowieści o życiu na farmie w zachodniej Pensylwanii. Cała jej rodzina, podobnie jak sama farma, była przez lata żywo obecna w moim życiu i pozwoliła mi stworzyć wiarygodne tło wydarzeń.
W owym czasie, nie tak jeszcze odległym od lat wielkiego kryzysu, nadal żyli ludzie, którzy dawno temu wyruszyli w drogę, ale już nie wiedzieli jak się zatrzymać – oddaleni od swoich bliskich, odcięci od korzeni, nie umieli nigdzie zagrzać dłużej miejsca. No i byli tacy, którzy wrócili do domów z pierwszej wielkiej wojny tak wstrząśnięci, tak cisi, że sprawiali wrażenie, jakby zapomnieli, jak się nazywają i gdzie jest ich miejsce na tym świecie.
No i jest to sama prawda. Prawdziwość i szczerość tej opowieści wyczuwa się tutaj na każdym kroku. Kompletni, charakterystyczni bohaterowie mogli istnieć naprawdę. W latach 40., na amerykańskiej prowincji, życie mogło tak wyglądać. W świecie Lauren Wolk ludzie chorują na ischias i leczą wysypkę wywarem z niecierpków. Jeśli budzi to w Was jednoznaczne, natychmiastowe skojarzenie, to znaczy, że też tęsknicie za Wyspą Księcia Edwarda i powrotem do Avonlea.
Rok, w którym nauczyłam się kłamać we współczesnym świecie bezwstydnie i bezceremonialnie odważa się na odwoływanie do wrażliwości odbiorcy. Wrażliwości na piękno uczuć i piękno języka. Nie boi się mówić o przyjaźni, odwadze czy wolności. Nie zabiega o sympatię czytelnika i niczego mu nie ułatwia. Poleciałam trochę świętym Pawłem, więc dodam tylko, że polecam i spadam.
Przez długie lata, które upłynęły od tamtego dnia, siadałam czasem na szczycie wzgórza (…) i patrząc na Wilczy Jar, opowiadałam mu o swoim życiu. Jar też zdawał się słuchać i często myślałam o tym, co słyszał przez te wszystkie wieki. Odgłosy kopania dołów. Piski i skomlenia ogłupiałych wilków, które do nich wpadły. Jeden czy drugi, który nie dał się skusić zapachem przynęty i został bezpiecznie na powierzchni, chodził nerwowo wzdłuż krawędzi dołów i patrzył na swoich skazanych na śmierć towarzyszy. A potem, gdy rano do dołów wrócili ludzie ze strzelbami, wycofał się do lasu. Wyobrażam sobie, że to rozdarcie między pragnieniem walki a żądzą życia mogło rodzić poczucie, jakby sam krwawił. I nic nie mogłam poradzić na to, że Jar był dla mnie miejscem mrocznym – bez względu na to, jak jasne były korony porastających go drzew i jak piękne kwiaty rosnące w jego kapryśnym świetle.