To miała być ostatnia książka na pożegnanie zimy. Obszerna, wręcz kobylasta – liczy około 900 stron. Taka, z jaką możemy zasiąść w wygodnym fotelu z kubkiem ulubionej herbaty i ….czytać, czytać, czytać. Aż do nadejścia prawdziwej wiosny. Minął prawie rok, a „Paryż” nieprzeczytany, choć sumiennie zrobiłam do niego przynajmniej dwa podejścia. Ale już spieszę z wyjaśnieniami.
Nie lubię uznawać książek za kiepskie. Ale raz na jakiś czas muszem. Przyznaję uczciwie, że mam problem z powieściami autorstwa naukowców. Tak, mam także, w pewnym stopniu, na myśli Umberta Eco. Wyobrażam sobie, że w tym momencie u większości czytających pojawia się prychnięcie pełne pogardy, a twarz oblewa czerwień niekrytego oburzenia. Ale spokojnie, może i Bibliotekara kiedyś dorośnie.
Mam hipotezę dotyczą tego jak mógł powstać „Paryż”. Rutherfurd obudził się pewnego dnia. A obudziwszy, pomyślał: „jestem ci ja absolwentem Cambridge i Stanforda; stypendystą nawet. Mądry ze mnie człowiek. Napiszę serię monumentalnych powieści, które zachwycą czytelników moją erudycją.”
Tak zwykle zaczynają się literackie nieszczęścia. I to, że zazdroszczę mu wykształcenia, nie zmienia faktu, że posiadanie dwóch fakultetów i szczere postanowienie napisania powieści, to trochę za mało, żeby wciągnąć w nią też czytelników. Szczególnie jeśli opowieść rozciąga się na tysiąc stron. Jak się okazuje, wyedukowany pisarz to nie zawsze dar od losu :(. Przydałoby się do sporych twórczych ambicji dodać odrobinę lekkości i daru opowiadania.
„Paryż” to biografia miasta rozciągająca się na kilkaset lat. Rutherfurd roztacza przed czytelnikiem theatrum mundi, na scenie którego dzieje wielkich, historycznych postaci splatają się z losami zwykłych mieszkańców. To akurat pomysł całkiem dobry. Nie zauważamy nawet, kiedy śledząc historie zwykłych, zaprzyjaźnionych już bohaterów, uczymy się nowych rzeczy o panowaniu Filipa Pięknego. A nie brak tutaj historycznych przemian, przełomowych politycznych decyzji, a także następujących po sobie królów i papieży.
Dodatkowym smaczkiem jest opis środowiska artystycznego. Kto sięgnie po książkę, będzie mógł towarzyszyć Eifflowi w budowie wieży, dowie się jak wyglądał pogrzeb Victora Hugo, a w jednej ze spelunek natknie się na Villona i Le Sourda – księcia złodziei.
Rutherfurd zgrabnie godzi dwie płaszczyzny narracji. Niestety, liczne epoki, wątki i postaci nie zostały przedstawione chronologicznie, ale pomieszane. Po jakimś czasie „Paryż” zaczyna przypominać niezgrabnie poszatkowaną sałatkę, a nie dobrą powieść. Wolałabym uniknąć tego kulinarnego porównania. Uważam jednak, że skoro powieść smuci mnie na równi z niesmacznym jedzeniem, daje to obraz skali mojego niezadowolenia.
Dodać trzeba, że Rutherfurd nie jest mistrzem stylu i słowa. Kłopot w tym, że na tle innych pisarzy jego warsztat niczym się nie wyróżnia. No, może poza objętością dzieł. Powieści Rutherfurda są opasłe. I jeśli uznać to za pozytywną cechę, to tej zalety nie można im odmówić. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że „Paryż” mógłby napisać każdy inny pisarz, który posiada choćby minimum swady. Nie ma cechy, która po przeczytaniu jednego akapitu sprawia, że myślimy – tak pisać może tylko Rutherfurd. Nie oznacza to, rzecz jasna, że jego sposób pisania nie ma zalet w ogóle. Jest jasny i komunikatywny. Nie wymaga zbyt wiele od czytelnika. Nie jest oryginalny, ale „czyta się sam”. Choć nazwałabym go raczej wyłącznie sposobem pisania, a nie stylem.
Niewykorzystany potencjał tej powieści trochę mnie złości. Chyba lepiej byłoby, gdyby Rutherfurd pomyślał nad pisarską kooperatywą. Wówczas sam mógłby wyszukiwać niezbędny materiał archiwalny, a mniej poważne zadanie przekształcenia go w opowieść oddałby w inne ręce.
Są jacyś chętni do zmierzenia się z „Paryżem”? 😉
Hej wielkie dzięki za post !
Hej, nie ma za co 🙂 <3. To ja dziękuję za zainteresowanie i zapraszam częściej. Możesz śmiało się rozgościć :).