
Inter folia fulget
Après vous – powiedziała Rose Marie i uchyliła drzwi do podziemnego schronu. To w nim przez najbliższe miesiące dziewięcioro tłumaczy miało pracować nad przekładem Kodu Dedala – światowego bestsellera na miarę powieści Dana Browna. Różnili się od siebie ojczystym językiem, ale też temperamentami, sposobem pracy czy sytuacją rodzinną. Jeden z nich zdradził całą resztę.

Nie ma lepszego przepisu na film detektywistyczny. Zawężone grono, zależnych od siebie podejrzanych skutecznie podtrzymuje nasze zainteresowanie. Zmęczony wyzwaniami przedłużającej się jesieni widz dostaje dzięki temu zabiegowi szczególny prezent. Od momentu rozpoczęcia śledztwa każdy z oglądających Kod Dedala staje się – według upodobań – panną Marple lub Herculesem Poirot i dąży do rozwiązania zagadki.

Kod Dedala to kino gatunkowe, ale podane w odświeżonej wersji. Wykorzystano w nim strategie znane widzom, jednak nadano im więcej dynamizmu. Akcja kilka razy zupełnie zmienia swój bieg, co dla części obiorców może stanowić o jedną woltę za dużo. Dla innych z kolei to wystarczająco, aby przez cały seans nie oderwać oczu od kinowego ekranu. W połowie fabuły poznajemy tożsamość przestępcy, a przynajmniej tak nam się wydaje. Kiedy myślimy, że wiemy już wszystko, akcja zaczyna przyspieszać. Najważniejsze są tutaj dobra zabawa oraz gra z konwencją. Wydaje się, że szkatułkowość Kodu Dedala jest owocem miłości do intrygi i zajmująco opowiedzianych historii.

Można filmowi Régisa Roinsarda zarzucać karykaturalne przerysowanie postaci. Nieznośnie bogaty i równie cyniczny wydawca Angstrom w jednej ze scen smaruje chleb kawiorem. Współczesny widz zapewne może być oburzony sztampą. Nie powinien jednak zapominać, że to nie o wiarygodność tu idzie. Przeciwnie, bo właśnie dostaliśmy zaproszenie do zabawy, w której im postać bardziej wyrazista i zapadająca w pamięć, tym lepiej. Nikt nie obruszał się przecież bezwzględnością Edwarda Ratchetta czy arystokratyczną aurą księżnej Dragomiroff, choć były skrajne i nieco absurdalne.

Śledztwo musi być pełne suspensu, ale co równie ważne – powinno być stylowe. Film Roinsarda ma w sobie kameralność na miarę zimowego wieczoru. Rozgrywa się w wytwornych wnętrzach zamiejskiej maison. Odtwórcami głównych ról są europejscy aktorzy. Poza dziewczyną Bonda – Olgą Kurylenko – raczej nie są znani szerszej publiczności. To miłe doświadczenie, które pomaga przenieść ciężar uwagi z hollywoodzkich nazwisk na fabułę.
Nie bez znaczenia jest też oryginalność tematu. Tłumacze, choć wykonują szlachetny zawód, raczej nieczęsto trafiają na pierwsze strony gazet za zbrodnicze czyny z nim związane. Za to doskonale znają melodyjność swojego języka, dlatego też niekiedy kwestie w Kodzie Dedala splatają się w brzmieniu flamandzkiego, rosyjskiego, a nawet mandaryńskiego. Dodatkami nie do pogardzenia okażą się zapewne odesłania do świata literatury – Morderstwa w Orient Expressie czy Marcela Prosuta, ale wprawne oko i ucho znajdą ich dużo więcej.

Pozostaje jedynie żałować, że nie zdecydowano się na zachowanie oryginalnego tytułu filmu. Kod Dedala miał chyba budzić skojarzenia ze znanymi już widzom kinowymi propozycjami. Tymczasem, porównanie to nie oddaje Les Traductours sprawiedliwości. Tłumacze wydają się tytułem bardziej nieszablonowym, a co ważniejsze mogącym zaintrygować nie tylko kinomanów, ale też większość książkożerców. Miłośnicy tych dwóch, starych rozrywek są odbiorcami, którzy szczególnie docenią ten obraz.
Nie od dziś przecież wiadomo, że wszystkie wspaniałe historie zaczynają się w wypełnionym ciepłym światłem antykwariacie. Właśnie tam, szczęśliwie zapomnieni przez świat i ludzi bibliofile wznoszą toast słowami inter folia fulget. I tak rodzi się kolejna intrygująca opowieść. Stworzona przez tych, którzy nie przestają wierzyć, że słowa mają wagę i należy otaczać je szczególnym szacunkiem.