Czas na książkę, która zapowiadana była jako mocna, surowa, polska proza. Książkę, która ma utkwić w pamięci czytelników na zawsze. A takiej prozy przecież nigdy dosyć. Czy zapowiedzi odpowiadają tym razem rzeczywistości?
Oto Bibliotekara na tropie wydawniczych obietnic ;).
Dziewit-Meller podejmuje temat, którego próżno szukać na kartach szkolnych podręczników. „Góra Tajget” to opowieść o nazistowskich eksperymentach medycznych. Eugenika, czy akcja T4 to wciąż jedne z najbardziej wstrząsających i najmroczniejszych wydarzeń w historii. Daty i obrazy, o których wolelibyśmy nigdy nie wiedzieć, a kiedy się dowiadujemy, chcemy natychmiast zapomnieć.
Zapomniany rozdział eugeniki rozgrywał się na Śląsku, w zaciszu dziecięcych szpitali. Obraz dziecka skontrastowany z brutalnością zła staje się centrum narracji „Góry Tajget”. Równie istotnym problemem jest pamięć o tych, którzy sami nigdy nie mieli szansy opowiedzieć swojej historii.
Słowem, temat wiele od pisarza wymagający i trudny do udźwignięcia. I niestety, tym razem, nie mamy do czynienia ze zwycięskim pojedynkiem.
Anna Dziewit-Meller znana jest czytelnikom jako pisarka, ale też dziennikarka i blogerka. Jej bloga Buk Buk żadnemu maniakowi książkowemu nie trzeba przedstawiać. Zresztą, „Góra Tajget” to już druga powieść w jej dorobku.
Nic dziwnego zatem, że Dziewit-Meller prowadzi narrację niezaprzeczalnie sprawnym piórem. Nie ocenia ani ofiar, ani oprawców. Stawia czytelnika przed wieloma, otwartymi i trudnymi kwestiami. Zdecydowanie nie ułatwia nam zadania. Za każdym razem, kiedy już miałam zamiar forować wyroki i wyrażać pewne opinie, Dziewit-Meller podsuwała coraz to inny punkt widzenia. Muszę przyznać, że boleśnie godziło to w moją zdolność opiniowania i czytelniczą intuicję:). Wielość narracyjnych perspektyw jest niewątpliwą zaletą książki i niezaprzeczalnie wskazuje na dojrzałość pisarską. Dzięki temu udało się w „Górze Tajget” pokazać w wymowny sposób jak ciężko raniącą, a przy tym obosieczną bronią jest wojna. Nie ma w niej wygranych. Obraca w zgliszcza losy wszystkich ludzi, których dotyka. Równie mało odkrywcze, co, niestety, prawdziwe.
Inną sprawą jest natomiast styl, w jakim Dziewit-Meller kształtuje rzeczywistość „Góry Tajget”. Tu pisarski dystans i dojrzałość się, ku mojemu bibliotekarskiemu rozczarowaniu, kończą. Wydaje się, że styl „Góry Tajget” w zamierzeniu miał być połączeniem literatury pięknej z literaturą faktu. Widać, że Dziewit-Meller surowy, reporterski styl zna i ceni. Wystarczy krótka wizyta na Buk Buku, żeby przekonać się jak bliskie są jej choćby publikacje Wydawnictwa Czarne. Szkoda, że dobrego czytelniczego gustu nie udało wtłoczyć w język własnej powieści.
Autorka w posłowiu podkreśla jak silnie i osobiście czuje się związana z opowiadaną historią. Zawsze, kiedy czytam to sformułowanie, słyszę w uszach dźwięk wszystkich sygnałów ostrzegawczych. Czy istnieje pisarski błąd równie częsty i irytujący co zbytnie utożsamianie się z tematem? W plotkach o nieudolnych biografach, którzy nie potrafią oddzielić własnej tożsamości od postaci, o której piszą, tkwi ziarno prawdy. Obraz rynku wydawniczego jasno wskazuje, że czasami jest to boleśnie duże ziarno ;). To pułapka, w którą wpadł chyba każdy, kto kiedykolwiek sięgnął po pióro. Brak obiektywizmu boleśnie ciąży także na stylu „Góry Tajget”. Z jednej strony język wpisuje się w pewnym stopniu w reporterską surowość i lapidarność. Z drugiej jednak, brak mu subtelności. Zabrakło tak potrzebnych pisarstwu w ogóle, a tej historii szczególnie, wyczucia połączonego z umiarem.
Lektura „Góry Tajget” przypominała momentami słuchanie wokalisty, który wykonywanym utworem najbardziej wzrusza samego siebie. Choć artyście po policzkach płyną najszczersze łzy, to skonsternowana publiczność i tak rozgląda się na boki. I niestety, podobnie jest z lekturą „Góry Tajget”. A wystarczyło zrezygnować z kilku środków wyrazu, tu wykreślić parę akapitów, tam parę porównań i zbędnych przymiotników.
Dziewit-Meller tak przywiązuje się do opowiadanej historii, że nie zważając na formę, chce nami wstrząsnąć. Ale kiedy w uniesieniu kształtuje kolejne wizje z cyklu „Okropności wojny”, zapomina o pozostawieniu na widowni kilku wolnych miejsc dla odbiorców, którzy nieśmiało próbują jej towarzyszyć. Szkoda :(.
Mimo wszystko moja ciekawość została rozbudzona. Chcę przeczytać!
Super, czekam na relację z wrażeń :). Czasami negatywna recenzja bywa większą zachętą niż same pochwały ;).