Dziewczyny. Emma Cline.

 

tłumaczyła Alina Siewior-Kuś

Długo nieobecna Bibliotekara powraca w hippisowskim stylu. Długo mi się nie pisało, ale za to całkiem sporo w tym czasie mi się przeczytało. Dziś czas na „Dziewczyny” Emmy Cline.

Do tej pory dałam się poznać jako Bibliotekara skłonna do wyznań. Tym razem też muszę się do czegoś przyznać. Kiedy byłam w gimbazie, chciałam zostać Janis Joplin. Ba, przed oczyma wyobraźni byłam nią. Tylko, że na co dzień manifestowałam to jedynie przez częstsze noszenie rozpuszczonych włosów. Później moja Mama nieśmiało zauważyła, że alkoholiczka i narkomanka nie jest wzorcem osobowościowym, jaki wymarzyła sobie dla swojej córki. Tata podkreślił, że podziela moje uznanie dla muzyki lat sześćdziesiątych, ale zapytał też podstępnie, jak zamierzam odnieść się do hippisowskiego postulatu wolnej miłości. I jak dużo wiem o HIV. A ponieważ miałam wtedy dwanaście lat, skutecznie ukróciło to moje próby bycia hippie.

Na szczęście Emma Cline ponownie przeniosła mnie na chwilę do czasów tej subkultury. „Dziewczyny” to powieść nasycona duchem tamtych czasów. Długie włosy, sznury korali, spanie byle gdzie i jedzenie byle czego. Książka opowiada o losach sekty Charlesa Mansona. Jest portretem charyzmatycznego guru i bezgranicznie posłusznych mu wyznawczyń. Sektę oglądamy oczami zagubionej, wrażliwiej i inteligentnej Evie, która próbuje odnaleźć swoje miejsce w świecie. Sprawdza granice norm społecznych i to, z czym wiąże się ich naruszenie.

Muszę przyznać, że miałam zamiar nie polubić tej książki. Głównie ze względu na machinę promocyjną, jaka za nią stoi. „Dziewczyny” zostały ogłoszone książką roku, jeszcze zanim zdążyły pojawić się w księgarniach. No i także ze względu na stylistyczne zabiegi Cline, które bardziej przypominają stylistyczne potknięcia. O, takie choćby zdanie:

(…) pracowałam jako opiekunka z mieszkaniem. Kultywowałam dystyngowaną niewidzialność w bezpłciowych ubraniach, z rysami rozmazanymi przyjemnym, niejednoznacznym wyrazem twarzy trawnikowej ozdoby

Ale z czasem odrzuciłam wszystkie zastrzeżenia i nie mogłam się od „Dziewczyn” oderwać.

I podpisuję się elektronicznie pod słowami Leny Dunham, która jako jedna z wielu sław, zachwala książkę. Dunham podkreśla, że uczynienie narratorem młodej dziewczyny zdecydowanie wyróżnia powieść Cline spośród nowości i daje jej szczególne miejsce w literaturze. To oddanie głosu tym, które zwykle skazane są na milczenie. Słuchanie, niekoniecznie mądrzejszych, ale na pewno bardziej pewnych siebie. Tym bardziej, że to właśnie młode wyznawczynie odegrały w historii Mansona najważniejszą rolę.

Cline wpisuje się przy tym we wszystko, co przeciętnej Bibliotekarze kojarzy się z literaturą amerykańską. Mierzy się z problemami obyczajowymi: pruderią, a z drugiej strony ograniczaną przez nią seksualnością oraz obsesyjnym perfekcjonizmem. Wszystko, co nie spełnia wymogów doskonałości, staje się depresyjne i pokręcone. Autorka kreuje złożony, pełen psychologicznych sprzeczności świat. Pełen materialnych, bezdusznych doznań, a jednocześnie podszyty emocjonalnym, wewnętrznym rozedrganiem. Jednym słowem, Cline naczytała się Styrona, Salinegera i Plath, na czym wszyscy dobrze wyszli. No, może z wyjątkiem Plath.

Dla spragnionych sensacji mogę dodać, że „Dziewczyny” opowiadają także o historii brutalnego morderstwa, jakiego wyznawcy Mansona dokonali na żonie Romana Polańskiego, Sharon Tate i czterech innych osobach. Choć autorka zaznacza, że wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób oraz wydarzeń jest przypadkowe.

„Dziewczyny” to niebanalne połączenie powieści psychologicznej i obyczajowej z utrzymującym w napięciu thrillerem. To jedna z nielicznych nowości wydawniczych, która spełnia wcześniejsze zapowiedzi. Więc make peace not war i czytajcie „Dziewczyny”.

 

 

Bibliotekara

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.