Długo zastanawiałam się, jak wypowiedzieć wspaniałość historii o Charliem MacGuffinie. I wiecie co? Nic specjalnie odkrywczego nie przyszło mi do głowy, ale jedno mogę Wam obiecać – jeśli jakaś książka jest w stanie rozjaśnić najczarniejsze mroki i lęki Waszego życia, to jest nią właśnie ta powieść.
Sam Copeland niby metrykalnie zalicza się do grupy dorosłych, ale na szczęście pod wieloma względami się od nich różni. Pewnie jest jakimś mutantem, bo mimo swojego zaawansowanego wieku wie, co jest śmieszne i ciekawe. Na przykład: ile pup ma pająk? ile par oczu? ile waży kupa nosorożca? Spieszę z odpowiedzią choćby w ostatniej kwestii. Otóż, dzięki „Charliemu…” wiem, że dwadzieścia kilogramów, czyli mniej więcej tyle, ile przeciętny sześciolatek. Często udaje się Samowi Copelandowi łączyć to, co ciekawe z tym, co zabawne, a to jest w ogóle wyższa szkoła jazdy. Zdaje też sobie sprawę z tego, że dziewięciolatkowi kisiel i ciastka z podwieczorku podchodzą do gardła na sam dźwięk słowa morał. Stylem przypomina trochę Davida Walliamsa – tego od Babci rabusia – ale poczucie humoru Copelanda jest dużo cieplejsze. Łagodniej obchodzi się z tymi, w których wymierzone jest ostrze żartów.
Dzięki mojemu ojcu – głowie rodu, który sam siebie lubi skromnie określać dawcą plemnika – wiem, że bycie cool, to bycie zabawnym i pomocnym. To bycie kumplem. I Charlie MacGuffin razem ze swoją ekipą jest cool w najbardziej niewymuszony sposób.
Zabawna jest ta książka – i to tak, że musiałam się powstrzymywać, żeby nie chichrać się na głos w czytelni. Ale, jak to czasami bywa, w parze z humorem idą tutaj inteligencja i wrażlwość. Można osiągnąć ten niewiarygodny efekt, nawet jeśli opowiada się żarty o pierdzeniu, co Copeland ochoczo czyni. Miałam na myśli, rzecz jasna, osiąganie celu, a nie pierdzenie.
Jeżeli istnieje jakiś magiczny pyłek, który jest w stanie rozkochać dziecko w czytaniu, to książki Copelanda zdecydowanie są nim posypane. Z tego, co udało mi się wyśledzić w Internecie, to do tej pory ukazały się jeszcze dwa tomy przygód Charliego. Mam nadzieję, że w Polsce też zostaną wydane jak najszybciej. Na myśl o tym, że mogłabym nie mieć do nich dostępu, czuję dziwny tik w oku. Bez nich mogę się transmutować w bardzo smutną bibliotekarę.